
Pierwszą osobą, która odpiera ataki po powrocie z placówek czwórki po lewej jestem ja – po prawej. Ich czworo, ja jedna, niebawem dołączy piaty. To ja ich zawsze odbieram, zawsze to ja jestem pierwszą bliską osobą, której dzieciaki mogą się wypłakać, wyżalić, podzielić wszystkim co działo się na zajęciach.
I w sumie nie nie zawsze jest źle. Skłamałbym, gdybym napisała, że codziennie wszyscy płaczą. Nie, nie codziennie, czasem Sylwek śpi:)
Na ilustracji wśród czerwonych piłeczek – złości, brązowych – niezadowolenia, żółtych – niepowodzenie, granatowych – smutku, jest też jedna zielona – radość i uśmiech:)
Chyba nawet trochę za mało tych zielonych piłeczek umieściłam:D
Generalnie chodzi o to, że nie wiem czy się cieszyć czy nie. Z tego, że jestem pierwszą i jedyną tak naprawdę osobą na linii frontu – odbieram napięcia z pobytu w przedszkolu, niepowodzenia szkolne, niespełnione oczekiwania, czy frustracje, czasem także efekty niewyspania i zmęczenia.
Z jednej strony jest to błogosławieństwo,mogę się wykazać jako mam, otoczyć troską. Powinnam to wykorzystać i wziąć na siebie wszystko, pocieszyć, z drugiej, szczerze mówiąc nie wyrabiam kiedy cała piątka zaczyna lamentować:D
Nie potrafię załatwić wszystkiego „na raz” jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Musiałabym to kiedyś nagrać, bo trudno to opisać, ale powrót z przedszkola i klubiku to najbardziej stresujący dla mnie moment dnia. Właściwie to samo wejście do domu:D
Wyobraźcie sobie czwórkę dzieci, z których troje płacze, bo (jedno się przewróciło, drugie zobaczyło kotka, a nie mamy żadnego zwierzaka,a trzecie jest zwyczajnie głodne) – AAAA! Sama najchętniej bym uciekła momentami, czasem jest naprawdę głośno.
Do tego akcja rozbieranie : chcę czy nie chcę troje tych małych ludzi samodzielnie sobie jeszcze ze wszystkim nie poradzi.
I zaczynam sztafetę z butelkami – kakao, sok, mleko, i JEST?! UPRAGNIONA CISZA NA 5 min.
Uffff….kiedy pierwszy „atak” minie zaczyna się robić spokojnie, ale zastanawiam się czy u wszystkich tak to wygląda?

Zresztą nie chodzi tylko o powrót z przedszkola i szkoły, ale w ogóle wydaje mi się, że ze dzieci czasem ie uniknę tego słowa, ale „wyżywają się” na mnie. Tam gdzie trzeba nazwijmy to „trzymać fason”, w grupie, u koleżanki, czy w miejscu publicznym raczej nie dzieją się takie sceny jak w domu.
Zaobserwowałam to już na początku macierzyństwa, kiedy starszaki miały po 3,4 lata, ale teraz czuję się momentami przeciążona.
Nasze latorośle raczej nie „marudzą” tacie. Tacie potrafią temat przedstawić w zupełnie innym tonie. Za to cała złość, frustracja, wszystko co chcą z siebie wyrzucić ląduje dosłownie na mnie!
Czy to dobrze?
Dotychczas nieźle sobie radziłam w takich sytuacjach. Przyjęłam to za normę, usłyszałam kiedyś, że to dobrze, że złe emocje lądują w domu, a nie na rówieśnikach. Może to kwestia ustalenia z nimi zasad…ale jak ustalić zasad dotyczące złych emocji? Czy w ogóle się da? Przecież oni dopiero uczą się nazywać swoje emocje, nie mogę od nich wymagać, że będą w 100% nad sobą panować.
Z drugiej strony jest to frustrujące dla mnie. Próbuje podejść do tego z uśmiechem, ale czasem czuję się wyczerpana.
Czasem wystarczy przytulić…ale co jeśli brakuje rąk? Mnie brakuje:) I metod chyba też mi brakuje. Brakuje mi metod! Tak!
Dacie wiarę? Mnie która myślałam, że da radę, przecież mam doświadczenie. Może i mam, ale 5 w 7 lat to niezłe wyzwanie, zwyczajnie czasem sobie nie radzę.
Pytanie do mam: podobnie jak ja jesteście czymś w rodzaju worka treningowego dla Waszych dzieci i czy zachowują się one inaczej przy Was, a inaczej przy tacie?
Paulina Foedke